Tekst z 21.07.2012 roku.
Na tym polega wolność w demokratycznym kraju, że funkcjonują w jego przestrzeni komunikacyjnej takie miejsca, że można bez jakiejkolwiek odpowiedzialności wygarnąć komuś, iż jest „chujem”. Brak takich miejsc – dołków, melin czy burdeli – świadczy o tym, że demokracja nie funkcjonuje.
Na wakacje zafundowano nam temat granic wolności słowa. W Internecie na Youtube wypreparowano prowokację. Barbara Żarko stała się bohaterką przeszło dwumilionowej widowni. Prezentując swój agresywny katolicyzm na krótkich „filmikach”, została przez internautów obrzucona werbalnymi fekaliami. Filmiki były reżyserowane przez speców od reklamy i marketingu politycznego. Twórcy happeningu twierdzą, że ich celem było pokazanie wulgarnej i nietolerancyjnej postawy, manifestującej się w aktach brutalnej przemocy i agresji względem inaczej myślących osób. Rozpoczęła się debata: Jakie są granice wolności słowa w Internecie?
Postawione pytanie jest nadzwyczaj niebezpieczne, gdyż generuje dyskurs kwestionujący podstawową zasadę funkcjonowania demokratycznego państwa, jaką jest wolność słowa, przekonań i manifestacji własnego stylu życia. Pytanie ma faszystowski posmak, gdyż wolność słowa nie ma granic. Twórcy happeningu (Grzegorz Cholewa i Bartłomiej Szkop), wywołując absurdalną i ideologicznie niebezpieczną debatę nad granicami wolności słowa, nie rozróżniają dwóch spraw. Granice wolności słowa, które nie powinny być narzucane nikomu w demokratycznym państwie, są czymś innym niż granice wolności od odpowiedzialności, które wyznaczane są przez Kodeks Karny.
Jeśli nie pomawiamy, nie lżymy, nie podżegamy do czynów przestępczych, wówczas jesteśmy zwolnieni od odpowiedzialności za nasze słowa. Prawo jednakże nikomu nie może profilaktycznie zabronić pomawiania, lżenia czy nawet podżegania do czynów przestępczych – bezgraniczność wolności słowa polega na tym, że w demokratycznym państwie możemy mówić co chcemy (nawet rzucać przysłowiowym „mięsem”), ale musimy pamiętać, że w pewnych okolicznościach jesteśmy zmuszeni do wzięcia odpowiedzialności prawnej za to, co mówimy.
Co więc naprawdę pokazuje Internetowy eksperyment Grzegorza Cholewy i Bartłomieja Szkopa? Zwolennicy Kościoła Katolickiego w Polsce interpretują zaprogramowany fakt jako przejaw jakobińskiej postawy antyklerykałów. W związku z tym pomni gilotyn Robespierre’a, nawołują do profilaktycznych akcji ograniczania wolności słowa. Angażują w proces ustanowienia cenzury religijnej nawet profesorów (ostatnio zaangażowano w sprawę Dody, miedzy innymi, prof. Zgółkę). Historycy doskonale wiedzą, że ustanowiwszy pierwszy raz granicę wolności wyrażania własnych opinii, ambicje strażników czystości języka stają się coraz bardziej wyrafinowane. Dlatego panowie Cholewa i Szkop, swoim performansem, uruchomili dyskurs, który celuje w rozprawianie nad prewencyjną cenzurą w mediach.
Internet jest tą przestrzenią komunikacyjną, w której nie obowiązują żadne prewencyjne granice wolności słowa – idee przepływają w tej przestrzeni w sposób swobodny. Rzecz jasna nie jest to jedyne medium bezgranicznie wolnego przepływu myśli. W Polsce nawet w okresie komunizmu, społeczność również wytworzyła miejsca-wehikuły, w których strumień naszych zwerbalizowanych myśli płynął swobodnie. Takimi miejscami były przysłowiowe „dołki- speluny” czy też meliny funkcjonujące w przestrzeniach urbanistycznych wielu miast. Tu w latach siedemdziesiątych, robotnicy po pracy, wylewali pomyje i żale na swoje żony, rodziny czy też esbeków i rozmaitych notabli. Na melinach i dołkach w sposób absolutnie wolny można było obrzucić teściową wiązką epitetów „kurwa, szmata, pizda”; tu w sposób bezkarny można było esbeków nazywać „chujami, skurwysynami czy kutasami”. Dołki i meliny stanowiły w czasach komunizmu oazy absolutnej wolności, w których nie było miejsca na wyrażanie wyrzutów sumienia z powodu turpizmu w ekspresji nędzy własnego życia. Podobnie funkcjonowały w epoce wiktoriańskiej burdele – dżentelmeni spotykając się z dziwkami, w sposób bezgranicznie wolny, łamiąc społeczne tabu seksu, protestowali przed ówczesnym uciskiem obyczajowym. Funkcja komunikacyjna wiktoriańskich burdeli i komunistyczno-proletariackich dołków oraz melin była ta sama; były to miejsca, w których najrozmaitsze idee mogły swobodnie płynąć. Burdele, meliny i dołki funkcjonowały jako wehikuły bezgranicznie wolnego dyskursu.
Niektóre fora w Internecie funkcjonują dzisiaj, jak wczorajsze, proletariackie meliny i dołki – każdy kto przekracza próg Internetowej meliny czy Internetowego burdelu musi liczyć się z tym, że wkracza w otchłań wolnego przepływu memów. W tę otchłań wkroczyła Grażyna Żarko, swoim dyskursem zawłaszczając przestrzeń wolności. Wkroczyła w sposób niezwykle agresywny – projektanci eksperymentu zadbali o to, żeby bohaterka była tłustą, brzydką, nieumytą, z tłustymi włosami kobietą, pouczającą ludzi, iż mają żyć zgodnie z przykazaniami Pana Boga. Wyobraźcie sobie, że na proletariacką melinę lub dołek albo do wiktoriańskiego burdelu wkracza ksiądz w sutannie z krucyfiksem i zaczyna uświadamiać mężczyznom - wylewającym alkoholowe żale i pomyje na otaczający świat czy realizującym swoje skryte marzenia seksu oralnego - to, że są potwornymi grzesznikami, że powinni zabić dechami swoje oazy wolności czy że w końcu powinni wyspowiadać się i wyrazić żal z nędzy swojego życia. Nie można dziwić się, że ksiądz wkraczający w otchłań wolności z intencją naprawy świata i ludzi usłyszy: „wypierdalaj Pan”. Czy w tej sytuacji obowiązują zasady odpowiedzialności za naszą wolność słowa? Czy powinien wkroczyć sąd do burdelu i ukarać dżentelmenów za ich słowa lżące księdza w sutannie?
Na tym polega wolność w demokratycznym kraju, że funkcjonują w jego przestrzeni komunikacyjnej takie miejsca, ze można bez jakiejkolwiek odpowiedzialności wygarnąć komuś, iż jest „chujem”. Brak takich miejsc – dołków, melin czy burdeli – świadczy o tym, że demokracja nie funkcjonuje. Bohaterka filmików na Youtube wkroczyła właśnie do takiego miejsca i nie powinna się dziwić, że nazwano ją „katolicką szmatą”. Jeśli nie chcę wszystkiego o sobie usłyszeć, to najzwyczajniej nie przekraczam progu burdelu.
Eksperyment panów Cholewy i Szkopa niczego ciekawego nie pokazał – stanowi beznadziejną, komiczną, groteskową akcję wkroczenia księdza z krucyfiksem do burdelu. W takich okolicznościach reakcje uczestników sytuacji są zawsze przewidywalne.
Wojciech Krysztofiak (autor prac naukowych w: „Synthese”, „Husserl Studies”, „Axiomathes”, „Semiotica”, „Filozofia Nauki”)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz