niedziela, 17 kwietnia 2016

Wolność jest bezgraniczna. O meliniarskim dyskursie czarnego i czerwonego

Tekst z 22.07.2012 roku.

W kraju, w którym nikt nie przechodzi przez ulicę na czerwonym świetle, w którym nie słychać kłótni sąsiadów, w którym na widok policjanta zaczynamy grzecznie zachowywać się, w którym brakuje petów na chodnikach i w którym nikt nie splunie na trawnik, nie ma już demokracji.

Ludzie są różni; mają rozmaite przekonania, inaczej konceptualizują swoje doświadczenie, kierują się w swoich decyzjach najróżniejszymi normami. To zaś wywołuje konflikty, które niekiedy przeradzają się w wojny domowe. Konflikty, jakie się rozgrywają pomiędzy rozmaitymi grupami społecznymi, są właśnie manifestacją tych  różnic międzyludzkich. Brak konfliktów społecznych jest sygnałem utraty przez człowieka jego indywidualnej istoty. Przestajemy się kłócić wówczas, gdy boimy się strażników ładu społecznego (czekisty, policjanta, księdza czy strażnika rewolucji).

Bezgraniczna wolność słowa jest wynalazkiem człowieka pozwalającym mu na efektywną artykulację własnej indywidualności – manifestującej  jego potrzeby, uczucia, emocje, przekonania, troski, traumy czy w końcu postawę protestu oraz buntu niekiedy wobec całego świata. Bunt, protest czy też negacja stanowią  „krzyk wolności”.

Czasami jest tak, iż krzyk wolności niektórych z nas zagłusza krzyk innych z nas – wówczas dochodzi do konfliktu; zaczynamy przekrzykiwać się. W demokratycznych państwach funkcjonują w przestrzeni publicznej specjalne miejsca, w których wszyscy na wszystkich mogą krzyczeć. Symbolem takich miejsc jest londyński Hyde Park, w którym przemawiali nawet Lenin i Marks (nie zostali aresztowani mimo, iż wygłaszali idee okradania właścicieli z ich dóbr). W naszym potocznym życiu miejscami, w których myśli  bezgranicznie i swobodnie artykułują się,  są meliny, burdele, stadiony piłkarskie czy też undergroundowe koncerty. W Internecie również funkcjonują takie miejsca; co więcej, każdy ma prawo je sobie stworzyć. Internetowa wściekłość, manifestująca się meliniarskim językiem, pełnym bluzgów, stanowi bezgranicznie wolną formę protestu przed doświadczaną nędzą świata.   W całej Europie nikomu nie zabrania się internetowego „bluzgania”. W takich krajach, jak Chiny jednakże za bluzganie przeciwko władzy komunistycznej, jest się skazywanym na reedukację w obozie koncentracyjnym.

Mamy prawo nie akceptować internetowego „dyskursu bluzgów”; mamy prawo ten fakt oceniać; tak samo, jak mamy prawo oceniać prostytutki stojące na rogatkach miast czy awanturujących się na stadionach kiboli. Ale z tego powodu, że na rogatkach stoją prostytutki a na stadionach „nawalają się kibole”, nie mamy prawa zamykać ulic i stadionów.

Każda profilaktyka i dydaktyzm nad formami bezgranicznie wolnego wyrażania własnych myśli jest tym samym, co zamykanie stadionów i rogatek z uwagi na to, że nie lubimy kobiet kuszących kierowców tirów i kiboli okładających się kijami baseballowymi.  Oczywiście, jest to przenośnia, która ma pokazać, iż demokracja kosztuje. Kto nie rozumie tych kosztów, nie rozumie demokracji. W konsekwencji staje się niebezpiecznym członkiem społeczności.

Interpretowanie prowokacji, w roli głównej z Grażyną Żarko, jako ujawniającej brak tolerancji oraz agresję ze strony osób o poglądach antyklerykalnych i ateistycznych jest w tym wypadku niebezpiecznym nadużyciem. W każdym kraju demokratycznym funkcjonują ruchy radykalne od „nazioli” po „antifę”, które organizują przeróżne „ustawki” z gadżetami w postaci pał, kastetów, kijów i łańcuchów. Podczas Euro doświadczyliśmy nawet międzynarodowej bitwy pomiędzy „naziolami” rosyjskimi i polskimi. Bohaterka  z filmów na Youtube prezentowała nasze  rodzime „naziolstwo” – przekazywała miksturę idei tworzonych przez Rydzyka, Natanka oraz  innych „narodowych wieszczów”. Ponadto, swoją rolą sceniczną skompromitowała polskiego nauczyciela. Można narzekać na niski poziom polskich szkół, ale z pewnością nawet wiejscy nauczyciele w naszych szkołach chodzą do pracy umyci, z uczesanymi włosami, nie pocą się, ślina z ust podczas lekcji im nie cieknie oraz na ogół wysławiają  się językiem poprawnym gramatycznie. Meliniarska karykatura polskiego nauczyciela  w filmikach z Grażyną Żarką została zaprogramowana wyłącznie w tym celu, aby uzyskać meliniarskie reakcje na jej wypowiedzi.

Na wakacje uraczono nas meliniarskim dyskursem. W każdym kraju demokratycznym taki dyskurs jest obecny w undergroundowej przestrzeni publicznej.   Prowadzony jest na stadionach, na melinach pijackich, w kanałach dla bezdomnych czy nawet  w burdelach. Panowie Szkop i Cholewa, organizatorzy performansu, ów meliniarski dyskurs wydobyli na powierzchnię; powoli staje się „mainstreamem” dyskursu politycznego w naszym kraju.

Sygnałem wrzenia przedrewolucyjnego  jest łatwość, z jaką  meliniarze wychodzą ze swoich nor na ulicę prezentując swoje idee. W naszym kraju tych różnokolorowych melin jest wiele. Dotychczas „czarne meliniarstwo” ochoczo wychodziło na ulicę; obecnie sprowokowano „czerwonych meliniarzy” – zaczęli się okładać pałami w Internecie.  Ale to nie może stanowić w żadnym wypadku racji na rzecz prewencyjnego ograniczania wolności słowa. W państwie demokratycznym nawet meliniarze mają prawo do artykulacji swoich potrzeb i swojego protestu. Dopóki nie niszczą cudzej własności, mają  prawo być takimi, jakimi chcą być.

Wojciech Krysztofiak (autor prac naukowych w: „Synthese”, „Husserl Studies”, „Axiomathes”, „Semiotica”, „Filozofia Nauki”)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz